Test: Boss Tera Echo TE-2 – Pan Sylwester w kosmosie

Z pewnością nie brakuje gitarzystów, dla których słowo efekt gitarowy od razu kojarzy się z marką Boss. Lata na rynku, szeroka dostępność i jakość produktów robią firmie dobry PR. Jednak Boss nie odcina kuponów i co jakiś czas wprowadza do swojej oferty coś nowego. W ubiegłym roku na rynku pojawiły się trzy nowe efekty: Adaptive Distortion DA-2, Multi Overtone MO-2 oraz Tera Echo TE-2. Właśnie ten ostatni efekt wpadł ostatnio w moje ręce i muszę przyznać, że zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie.


Tera Echo TE-2 to setny efekt gitarowy w ofercie BOSS. Wiadomo, jubileusz trzeba obchodzić z pompą, to też TE-2 zwyczajny być nie może. O jego odświętnym charakterze świadczy choćby szałowy perłowy lakier i złote elementy na obudowie. Z czym kojarzy się „echo”? Trop idący w kierunku efektów typu delay czy reverb wydaje jest słuszny, jednak Tera Echo nie można prosto wpisać w ich charakterystykę. TE-2 ma w sobie cechy każdego z nich, ale jego możliwości są szersze, a sposobów wykorzystania jest wiele. Mimo tego, że pokrętła są cztery to w miarę jak go ogrywałem ciągle do głowy wpadały nowe pomysły – od klasycznego pogłosu aż po osobliwe efekty dźwiękowe kojarzące się z grami komputerowymi z pierwszej połowy lat 90-tych.
 

Do obsługi mamy cztery gałki: E.Level, Tone, Feedback i S-Time, czyli niemal klasyczny zestaw pozwalający na proste sterowanie głośnością, barwą, natężeniem oraz czasem wybrzmiewania efektu. Niby niewiele, ale nawet drobna modulacja pokrętłem czy nawet sam sposób artykulacji wpływa na brzmienie, jakie uzyskamy za pomocą Tera Echo. Jako bonus mamy też możliwość odpalenia funkcji „freeze”, którą aktywujemy przytrzymując pedał efektu, jak sama nazwa wskazuje, „freeze” zamraża grany podkład, przez co możemy dograć nad nim osobą partię gitary. Jest się czym pobawić.
 

Tera Echo to efekt godny uwagi. Gra z nim była inspirującym doświadczeniem i jak słychać na filmie dała nam sporo radości. Cena Tera Echo, która plasuje się w granicach 600 złotych wydaje się dość wysoka, ale w zamian otrzymujemy coś naprawdę intrygującego. Niżej znajdziecie link do testu, który nagrałem w rzeszowskim studio Dźwiękonarium korzystając z gitary Gretsch Pro Jet G5438T, heada Orange Dual Terror i kolumny Hughes&Kettner Tubemeister 112.

Terry Burrows i jego gitarowa encyklopedia

Recenzji książki jeszcze tutaj nie było, ale jak temat jest jedyny i słuszny (czytaj gitarowy) to warto trochę miejsca wygospodarować. „Stań się wyznawcą gitarowej religii, a staniesz się naprawdę błogosławiony” – zachęca Zakk Wylde w przedmowie do książki „GitaryTerry’ego Burrowsa, która w rzeczowy, zwięzły i interesujący sposób prezentuje historię ponad 200 modeli i marek gitar.


Terry podszedł do tematu według prostego planu – alfabetycznie, zwięźle, bez zanudzania, zbędnych dłużyzn i snucia teoretycznych rozważań. 250 stron nie pozwala na przedstawienie tematu kompleksowo, dlatego Burrows dokonał mocno subiektywnego wyboru omawianych instrumentów i stara się to robić bardzo konkretnie. Poszczególne gitary przedstawiane są w sposób alfabetyczny, bez trzymania się chronologii i dodatkowego wartościowania sprzętu. Podróż po gitarowym uniwersum rozpoczynamy od elektrycznego wiosła Black Widow marki Acoustic. Oprócz poglądowego zdjęcia i specyfikacji technicznej każdego instrumentu (typ korpusu, materiały, wykończenie, liczba progów, menzura, przystawki, układ elektryczny itd.) Terry w kilku akapitach przedstawia historię instrumentu wspartą postacią znanego (bardziej lub mniej) gitarzysty, który z danej gitary korzystał oraz płytą, na której można usłyszeć jej brzmienie. Informacje podane są w formie lekkostrawnej pigułki, która mimo niewielkiej objętości niesie ze sobą konkretną wiedzę. Co do typu instrumentów to przeważają gitary elektryczne przeważają, ale znalazło się też miejsce dla basówek i akustyków.


W większości przypadków na jedną gitarę przypada jedna strona. Niektóre marki zostały jednak potraktowane w sposób szczególny i opis ich modeli wsparto wstępem historycznym, „drzewem genealogicznym” z rozłożeniem poszczególnych modeli w czasie oraz dodatkowymi informacjami jak choćby sposób odczytywania numerów seryjnych instrumentów.

Oprócz kilkunastu marek, który każdy obeznany gitarzysta bez problemu przywoła Terry wyszukał sporo ciekawostek i osobliwości, o których do tej pory nie słyszałem. Gitarowych dziwolągów jest tu sporo jak choćby Teuffel Birdfish czy Gittler Fishbone. Pomysłowość niektórych konstruktorów mocno wykracza poza standardowe kształty i możliwości popularnych gitar. Spis Burrowsa w głównej mierze zawiera instrumenty z czasów gitarowego boomu, od lat 50 do 90 ubiegłego wieku, ale są tutaj też starsze egzemplarze jak gitara akustyczna Ashborn z 1850 roku czy Martin Stauffer z 1820 roku. Terry wykonał ogromną pracę i wyszukał sporo ciekawostek. Wiesz, że na początku Fender Telecaster nazywał się Fender Broadcaster? Tak by już pozostało, gdyby nie zgłoszenie naruszenia praw do nazwy przez Gretsch, który nazwał tak serię bębnów. Po wnikliwej lekturze można brylować na imprezkach i sypać gitarowymi historyjkami.

Co do wyboru gitar to jest on mocno subiektywny i niekompletny. Zabrakło mi choćby serii Pro Jet Gretscha. Spodziewałem się też jakichś akcentów bliskich sercu polskich gitarzystów jak choćby rodzimy Defil. Niestety nic w tym temacie się tutaj nie pojawia. Nawet coraz śmielej sobie poczynający Mayones nie doczekał się wzmianki.  Jedynie czechosłowackie Jolany pojawiły się w książce w postaci eksportowego modelu Futurama Resonet z 1958 roku. Burrows z racji wszechstronności tematu wszystkich nie zadowoli, ale i tak zrobił coś, co zaciekawia równie mocno jak albumy, które z rozszerzonymi źrenicami przeglądałem, jako dzieciak.


Pod względem edytorskim wydawnictwo Publicat podeszło do tematu jak należy, dzięki czemu mamy eleganckie wydanie w grubej oprawie, z kredowym papierem o konkretnej gramaturze i masą dobrej jakości fotografii. Dodatkowym bonusem jest pięć rozkładówek prezentujących drzewa genealogiczne takich marek jak Fender, Gibson, Martin, Gretsch i Rickenbacker. Można sobie oderwać, przylepić na ścianie i marzyć o powiększeniu swojej gitarowej rodzinki. W kategorii dobry prezent dla gitarzysty „Gitary” dostają podwójną okejkę.

Test: Amptweaker Tight Drive – bluesowy kowboj

Rynek efektów gitarowych w Polsce z roku na rok robi się coraz bardziej obszerny, co zachęca kolejnych graczy do walki o miejsce w pedalboardach polskich gitarzystów. Nową twarzą w branży jest amerykańska manufaktura Amptweaker, która od niedawna posiada oficjalnego polskiego dystrybutora. Propozycja Amptweaker oprócz charakterystycznego designu wyróżnia się ciekawymi rozwiązaniami technicznymi, oznaczeniem „handmade in USA” i osobą założyciela. Ojcem i głównym konstruktorem efektów Amptweaker jest James Brown, człowiek odpowiedzialny za brzmienie takich wzmacniaczy jak Peavey VTM czy kultowy Peavey 5150. W trakcie 18 lat pracy w Peaveyu był twórcą lub współtwórcą takich wzmacniaczy jak Classic 50, Classic 30, DeltaBlues oraz serii TransTube i Triple XXX. Po odejściu od Peaveya Brown współpracował z firmą Kustom, dla której opracował modele ’36 Coupe, ’72 Coupe i Double Cross. W 2011 roku James założył Amptweaker i przeszedł na swoje. Rodzina dostępnych w Polsce efektów gitarowych Amptweaker nie jest szeroka. Efektów jest zaledwie sześć a ich nazwy to Tight Drive, Tight Metal, Tight Rock, Fat Rock, Tight Boost i Tight Fuzz.


W moje ręce trafił jeden z łagodniejszych przesterów producenta, a mianowicie Amptweaker Tight Drive. Jest to zarazem pierwszy efekt, który wyposażono w potencjometr Tight. Jego zadaniem jest zmiana charakterystyki brzmienia z łagodnego, okrągłego dźwięku aż do ostrego i warczącego. Ogólnie, Amptweaker Tight Drive oferuje brzmienie idealne do bluesowych zagrywek. Kręcąc gałkami możemy przejść od delikatnego oldschoolowego cruncha po piaszczysty overdrive. Generalnie, kostka brzmi najlepiej przy lekkich przestrach, chociaż zakres gainu i przesterowania jest szerszy niż choćby w tube-screamo-podobnym MXR GT-OD, do którego go porównywałem.

Brzmieniem Tight Drive sterujemy za pomocą standardowego dla tego typu efektów zestawu potencjometrów Volume, Tone i Gain. Komplet uzupełnia wspomniany Tight. Nie ma tu żadnych komplikacji i pożądane brzmienie można uzyskać dość szybko. Ciężko się rozpisywać o brzmieniu dlatego też nagrałem dla Was parę próbek, z przykładowymi ustawieniami efektu. Gitara Gretsch Pro Jet G5438T, head Orange Dual Terror, paczka Hughes & Kettner TubeMeister 112.



Efekty Amptweaker mają parę rozwiązań, które do standardowych nie należą. Sporo dzieje się w kwestii około zasilaczowych. Jak podepniemy kostkę zasilaczem uzyskamy dodatkowe podświetlenie wszystkich potencjometrów diodami LED. Jeżeli wolimy zasilać efekt baterią pierwszym ułatwieniem jest prosty sposób jej montażu – z boku kostki umieszczono magnetyczną szufladkę. Nie musimy nic odkręcać czy przekręcać, aby dostać się do środka. Kolejnym bonusem jest możliwość odłączenia baterii przyciskiem umieszczonym obok potencjometrów. Nie to jest jednak najciekawsze. Główny bajer to wbudowana w efekt pętla efektów. Na spodzie kostki znajduje się przełącznik pozwalający ustawić pętlę w dwóch trybach działania – PRE i POST – które pozwalają określić czy efekty podpięte do pętli będą działały przed czy za przesterem. Fajny bajer, który można zmyślnie wykorzystać budując przy Tight Drive osobny zestaw efektów sterowany jednym przyciskiem.


Wyróżnikiem Amptweaker jest ciekawe wzornictwo i wykonanie godne technologii militarnych. Sądząc po zdjęciach spodziewałem się, że efekt będzie okazałych rozmiarów, bo prezentuje się masywnie. Amptweaker jest niewiele szerszy od kostek BOSS, a barierka chroniąca potencjometry przed zdeptaniem także nie sprawia, że efekt jest wyższy od standardowych kostek. Tak więc zakup Amptweakera nie wiąże się ze zmianą pedalboardu.


Amptweaker Tight Drive to produkt, który nie jest skierowany do każdego gitarzysty. Nie tylko dlatego, że do tanich nie należy. Czuć w brzmieniu efektu, coś ze starej szkoły gry, dalekiej od cyfrowych cukiereczków. Tight Drive osadziłbym w boardzie wiekowego bluesmana, który z namaszczeniem kładzie efekt na podłodze, odpala piec i mówi „posłuchaj synku, jak kiedyś brzmiały gitary”. Brzmi retro, ale ma klimat. 


Soundstage Sommer SCN Vintage – kabel nie do zdarcia

Pół roku temu razem z chłopakami z The Sabała Bacała wymieniliśmy swoje kable gitarowe na ręcznie konfekcjonowane w Polsce produkty Soundstage. Sporo przez ten czas się wydarzyło. Próby, koncerty, transportowanie sprzętu, zwijanie, rozwijanie, zginanie, deptanie oraz standardowe zalewanie browarem, potem, krwią i łzami. W tym ostatnim od lat przoduje sanocki klub Rudera, który pozdrawiam serdecznie, pomimo tego, że zawsze ktoś ląduje tam twarzą w moim pedalboardzie. Punk rock to nie filharmonia, więc sprzęt, którego używa się do koncertowania powinien być odpowiednio wytrzymały i odporny na wyzwania rock’n’rolla.


Na scenie korzystam z trzech kabli Soundstage. O kolumnowym już pisałem, pedalboard do wzmacniacza wpinam modelem zbudowanym na bazie przewodu SC Spirit XXL i wtyków Neutrik, natomiast do gitary od pół roku wpinam model SCN Vintage. Pierwsze, co go wyróżnia to klasyczny oldschoolowy design. Żółta owijka z tkaniny oprócz walorów estetycznych dodatkowo chroni przewód przed uszkodzeniami. 

Standardowo w przypadku Soundstage wykonanie jest schludne i fachowe. Ponadto, kable lutowane są cyną z domieszką srebra, co ma dodatkowo poprawić walory brzmieniowe i przewodzenie kabla. Model Vintage oparty jest na przewodzie Sommer Cable SC Classique oraz wtykach Neutrik ze złoconymi stykami. Z jack’ów Neutrika korzystam już od ponad roku i z czystym sumieniem mogę je polecić każdemu, kto szuka solidnej konstrukcji na lata.

Kabel to także brzmienie. Są ludzie, którzy mówią „kabel nie wpływa na brzmienie, to bzdura wymyślona przez fanatycznych audiofilów, którzy potrafią usłyszeć to, co niesłyszalne”. Jako posiadacz kilkunastu kabli po raz kolejny dementuję te pogłoski. Każdy kabel ma odmienną charakterystykę, co wkrótce Wam udowodnię. W przypadku Soundstage Vintage, wedle słów producenta, brzmienie uzyskane za jego pośrednictwem nawiązuje do lat 60-tych. Jak to przetłumaczyć na ludzką mowę? Otóż grając na mocnym przesterze porównałem Soundstage Vintage do Soundstage Spirit XXL i DL David Laboga Perfection. Słychać, że Vintage przenosi odrobinę mniej basu, przez co jego brzmienie faktycznie nabiera bardziej retro charakteru. Mówiąc wprost, jeśli grasz metal to kabel typu Vintage nie do końca będzie Cię zadowalał. O ile nie grałeś wcześniej na kablu za pięć złotych o grubości nogi pająka.  
 
Długo szukałem kabli, które będą odpowiednio wytrzymałe i wygodne na scenie i w transporcie. Kable Soundstage nie odkształcają się z upływem czasu i nawet po roku intensywnego używania zwijają się w identyczny sposób, jak wtedy, gdy były nowe. Tego samego nie da się powiedzieć o paru innych kablach, z których wcześniej korzystałem… Co do modelu Vintage, do studia wybrałbym inny przewód, ale na koncertach sprawdza się wyśmienicie. No i jak ktoś lubi takie klimaty to prezentuje się naprawdę ładnie.

Wyżej zdjęcie nowych kabli. Poniżej zdjęcia po roku eksploatacji kabla Spirit XXL oraz pół roku kabla Vintage.

Colson – koła skrętne do kolumn i skrzyń transportowych

Najgorszą rzeczą w życiu muzyka jest noszenie sprzętu. Sprzęt jest ciężki, duży, niewygodny, a jego noszenie i przestawianie potrafi być wkurzające. Pewną pomocą w tym zakresie są koła, które możesz przykręcić do skrzyń transportowych lub bezpośrednio do kolumny czy gitarowego comba. Po co komu koła? Standardowa sytuacja – ustawiasz kolumnę, stawiasz na niej heada, podłączasz kable i dochodzisz do wniosku, że pasowałoby ją przestawić kawałek w inne miejsce. Graty mają swoją wagę, a cała operacja robi się kłopotliwa. Koła eliminują ten problem, zwalniasz hamulec i przesuwasz zestaw tam, gdzie Ci pasuje. Zresztą, po co nosić dwudziestokilogramową kolumnę, w sytuacji, kiedy możesz ją po prostu popchnąć?

Jakiś czas temu do mojego domowego combo Laneya doczepiłem sobie kółka zakupione w markecie budowlanym. Tani, ale fatalny nabytek – piszczy, zacina się… Nawet WD40 ma z nimi problem. Do domowego użytku jeszcze się to nada, ale na scenę nie bardzo. Szukając czegoś do mojego scenicznego sprzętu odezwałem się do Sylwii z Western Cases, która poleciła mi Colson, jako kółka, które są „najwyższopółkowe, nic nie puka i nic nie stuka”. O coś takiego mi właśnie chodziło.


Koła skrętne Colson standardowo dostępne są w rozmiarach o średnicy 100mm i 80mm z charakterystycznym niebieskim kolorem gumy. Do paczki 2x12 nie potrzebowałem aż takich gabarytów, więc wziąłem 50mm na szarej gumie termoplastycznej. Dobra guma to jednak nie wszystko, kluczowa jest stalowa konstrukcja i łożyska kulkowe, które zapewnią odpowiednią skrętność i porządne umocowanie kół do sprzętu. Istotne są również hamulce. Przy czterech kołach warto wziąć dwa koła z hamulcem, dzięki którym sprzęt w czasie koncertu będzie stał tam, gdzie jego miejsce.


Jako, że pakuję swoje kolumny w miękkie pokrowce zamiast skrzyń transportowych przykręciłem kółka bezpośrednio do drewna. Dobre śruby, wkrętarka, 10 minut pracy i gotowe. Kółka Colson w praktyce sprawdzają się bardzo dobrze. Łożysko kulkowe z podwójną bieżnią kulek robi robotę. Żeby nie być gołosłownym nagrałem film, który prezentuje możliwości skrętne i jezdne kółek. Nic nie skrzeczy, nie zacina się, a kółka śmigają aż miło.


Na jakim sprzęcie grają: The Stubs

Najwyższy czas na czwartą odsłonę serii „Na jakim sprzęcie grają”, gdzie zdradzamy wstydliwe tajemnice polskich gitarzystów. Po technicznym Kabanosie pora na coś niskobudżetowego i rock’n’rollowego. Przed Wami Tomek, gitarzysta i wokalista warszawskiego The Stubs, który wyjaśni, na czym gra i dlaczego jest strasznym pierdołą. 


Gretsch - pierwsza krew

W końcu do tego doszło. Zaledwie trzy miesiące udało się przetrwać mojemu Gretschowi w stanie nienaruszonym. Jak dzieliłem się swoimi wrażeniami na świeżo po zakupie gitary, zwróciłem uwagę na delikatny lakier. Miękki i mało wytrzymały. Nie pytajcie się jak to się stało, bo sam nie wiem. Parę koncertów, kilkanaście prób, dobrych kilkadziesiąt godzin użytkowania i mamy pierwszą dziurę aż do gołej dechy. Pierwsza rysa boli najbardziej, później to już leci z górki :)

Pomarańczowy kabel kolumnowy od Soundstage

Kiedy z chłopakami z The Sabała Bacała szykowaliśmy się do nowego sezonu koncertowego postanowiliśmy wymienić swoje okablowanie na takie, które pozytywnie zniesie intensywną koncertową eksploatację. Szukaliśmy czegoś, co będzie mocne, solidnie wykonane, wysokiej jakości a do tego będzie odporne na zalanie piwem, potem, krwią i łzami. No i inne standardowe wypadki losowe. Wybór padł na ręcznie konfekcjonowane w Polsce kable Soundstage, o których już kiedyś pisałem. Wymieniliśmy cały set dla gitarzystów i basisty. O poszczególnych kablach napiszę w swoim czasie, a na początek parę słów o kablu kolumnowym. W końcu okablowanie to przecież nie tylko przewód gitara-wzmacniacz.

Swój stary kabel wymieniłem na takie oto cudo:


Wizualnie prezentuje się znakomicie. Solidna, poliestrowa owijka w pomarańczowym kolorze dobrze komponuje się ze sprzętem Orange, a oprócz tego wzmacnia i usztywnia przewód. Konstrukcję oparto na wtykach Rean NYS225L oraz przewodzie Sommer Meridian SCR-Speaker 225P. Kabel jest gruby, mocny i odporny na trudy scenicznego życia. Z technikaliów, warto wspomnieć o pogrubionej średnicy żył i lutowaniu cyną z domieszką srebra. Kabel nie kłamie i brzmi jak należy.


Miałem już parę kabli do gitarowych kolumn i częstym problemem, przy intensywnym użytkowaniu, było nadrywanie się owijki przewodu w miejscu łączenia z jackiem. Tutaj nie ma takiego problemu, bo mamy dodatkowe wzmocnienie. Kabel mam już blisko kwartał, a nadal wygląda jak nowy – nie ma żadnych zniekształceń, nic nie odłazi i mocno trzyma się kupy. Do tej pory woziłem ze sobą dwa kable głośnikowe, żeby mieć przy sobie zapas na wypadek awarii. O swojego pomarańczowego grubasa jestem spokojny, a komfort psychiczny na scenie to podstawa.


Ekipa Soundstage wszystkie przewody wykonuje ręcznie, więc nie ma dla nich problemu z wykonaniem kabla zgodnego z zapotrzebowaniem. Jeżeli wszystkie komponenty mają na stanie uwijają się z tematem całkiem szybko. Taki kabel można mieć za niecałe 60 złotych, a to cena, co najmniej dobra. No i do tego można sobie wybrać jakiś ciekawy kolorek kabla. Jak dla mnie, sprzęt godny uwagi.

Jaki futerał na Gretsch Pro Jet z mostkiem Bigsby B50?

Jak sami wiecie ostatnio moja gitarowa rodzinka powiększyła się o gitarę Gretsch Pro Jet G5438T z mostkiem Bigsby B50. W związku z tym, że zamierzałem tłuc ją po koncertach i próbach od razu zacząłem szukać odpowiedniego futerału, w którym się takie cudo pomieści. Sprzedawca mówił, że wejdzie do każdego, w którym zmieści się Les Paul. Po zmierzeniu gitary i sprawdzeniu podanych przez producenta wewnętrznych wymiarów futerałów różnych marek wydaje mi się, że to nie do końca prawda. Grzebałem, grzebałem i trafiłem na Rockcase by Warwick – stosunkowo niedrogi, budżetowy futerał na gitary typu Les Paul. Dlaczego akurat ten? Podane w specyfikacji wymiary były największe. 

Ok, były największe, ale czy wystarczą na Gretscha? Kiedy futerał trafił w moje ręce, nieśmiało przymierzyłem gitarę i pierwsze wrażenie było takie – „cholera, nie wejdzie!”. Mojego Stratocastera mogę wsadzać do futerału w dowolny sposób i zawsze się na luzie pomieści. Natomiast Gretscha do Rockcase’a trzeba, przynajmniej z początku, wsadzać dość precyzyjnie. Dzięki temu futerał ściśle przylega do gitary. Tak ściśle, że aluminiowe profile, którymi otoczono brzegi case’a uległy drobnym odkształceniom, aby dopasować się do kształtu gitary. Tworzywo ABS, z którego wykonano futerał też jest elastyczne, a przy tym nadal bardzo twarde i zaskakująco lekkie. Mam już jeden futerał z ABS’u i jest znacznie cięższy. Jeżeli chodzi o mostek Bigsby B50, który nie ma demontowalnej wajchy, to nie ma z nim najmniejszego problemu. Przekręcamy wajchę w kierunku uchwytu na pasek i wieko ładnie się domyka.

Co do jakości wykonania Rockcase, to patrząc na cenę futerału jestem pozytywnie zaskoczony. Trudno powiedzieć, czy przeżyje bez szwanku dziesięć czy piętnaście lat, ale na razie sprawdza się doskonale. Poszczególne komponenty dokładnie spasowano, materiały są dobrej jakości – jedynie aluminiowe profile wydają się zbyt miękkie. Nie jest to futerał wykonany z myślą o Gretschu, ale jak się popieści to się ładnie mieści. 

Jeśli macie jakieś inne futerały na swoje Gretsche to dajcie znać.