Na jakim sprzęcie grają # 8 – Inkwizycja i Dizel

Granie punk rocka to nie tylko stereotypowe trzy akordy. Na punkowej scenie jest wielu gitarzystów, którzy techniką, brzmieniem i klimatem zjadają zasłuchanych w Dream Theater zegarmistrzów. Jednym z nich jest reprezentujący Kraków Grzegorz Włodek zwany Wujkiem Drutem – gitarzysta zbierający szlify w grupach Goblin Market i Mikirurka, a obecnie gitarowa podpora zespołów Inkwizycja i Dizel. Poszukującym inteligentnej, fajnie zaaranżowanej i osadzonej w punkowym klimacie muzy polecam płytę „Wojny nie będzie” Inkwizycji, a tym czasem zapraszam na rozmowę z Drutem.

Fot. Marek Maciejewski

Na początek chciałbym Cię zapytać o zespół Mikirurka, który dość fajnie się rozwijał, aż w końcu zniknął ze sceny po wydaniu płyty. Co się stało?
 
Płytę „I Hate You Rock'n'Roll” wydaliśmy praktycznie sami. Sami ją też dystrybuowaliśmy i promowaliśmy – korzystając z powstających wtedy kanałów typu bandcamp. Jednym słowem – sporo pracy i wydatków, a efekt rynkowy raczej niezadowalający. Już wtedy sprzedaż płyt zaczęła drastycznie spadać. Część z nas postanowiła pójść za ciosem i nagrać kolejny longplay, materiał był już skomponowany, oraz wyjść jeszcze bardziej do ludzi i np. zainwestować w granie supportów przed gwiazdami, a to sporo kosztuje. A druga część niespecjalnie się do tego paliła, co też mnie nie dziwi, bo to wymagało wielkiej mobilizacji. Było też więcej podziałów na różnych płaszczyznach, więc postanowiliśmy przestać męczyć się ze sobą i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Ja z perkusistą Matem gramy obecnie w Inkwizycji i Dizlu, a reszta Mikirurki w kapelach Milion Much, Xtermination, Cinemon i Artykuły Rolne. Wszystkich niniejszym pozdrawiam!

W 2013 roku dołączyłeś do Inkwizycji. Jak do tego doszło, że stałeś się członkiem tego zasłużonego dla polskiej sceny hc/punk bandu?
 
Najpierw był Dizel – trzy miesiące przed Inkwizycją. Miesiąc po rozpadzie Mikirurki chłopaki z Dizla mnie wyłowili z chwilowego muzycznego niebytu i po pierwszej próbie zażarło. Zagrałem kilka gigów i na jednym z nich pojawiła się delegacja inkwizycyjna – Ex Pert z Żółwiem. Zobaczyli mnie na scenie i parę dni później dostałem e-maila. Padła propozycja nie do odrzucenia i lista kawałków do przygotowania. Przyszedłem, zagrałem, uścisk graby i byłem w składzie.

Inkwizycja fot. Monika Stolarska

Jak wyglądała praca nad nową płytą Inkwizycji „Wojny nie będzie”. Oprócz operatora gitary pełniłeś również na niej rolę producenta. Do ciebie należało ostatnie słowo w kwestii aranży wszystkich numerów? W końcu w składzie jest także drugi gitarzysta, o znacznie dłuższym stażu w obozie Inkwizycji.

Jako jedyny z bandu bawiłem się w przeszłości w różne homerecordingi, nagrywałem też w niejednym studio, przyglądałem się jak wygląda profesjonalne miksowanie, więc zaproponowałem swoją kandydaturę i wygrałem w głosowaniu. Tak było, bo w Inkwizycji często robimy różne głosowania i ankiety – czasem demokracja w kapeli się sprawdza :) A dlaczego ja? Było mnóstwo spraw do ogarnięcia, a nam zależało na sprawnym procesie produkcyjnym – płyty przecież nie było od 12 lat, skład po reaktywacji działał już 3 lata, więc czas był najwyższy, by to sfinalizować. Mieliśmy świadomość, że na odgrzewanych kotletach z lat '90 daleko nie zajedziemy. Postanowiliśmy więc wydelegować jedną osobę, która zajęłaby się kierowaniem całym procesem – od przygotowawczego, poprzez samo nagrywanie, koordynację kilku studiów nagrań, bo nagrywaliśmy w sześciu miejscach! A także miks i mastering. I jak się ostatecznie okazało, aż po skład graficzny i nawet sklejanie okładek.

Co do aranży, ten drugi gitarzysta, o którym wspominasz, Marek Daniec, jest naszym głównym kompozytorem i podstawowym „dawcą riffów” całości materiału. Moja rola, jako kompozytora sprowadzała się więc do wymyślenia tych kilku brakujących motywów. Aranże robiliśmy wspólnie na próbach i w zasadzie w stanie niezmienionym znalazły się na płycie. W studio natomiast, jako producent uczestniczyłem w nagrywaniu każdego dźwięku. I jako akompaniator, gdy sekcja nagrywała na setkę, i jako osoba decyzyjna jeśli chodzi o brzmienie efektów, wzmacniaczy, dobór gitar, i jako pomocne ucho i dłoń podczas nagrywania wokali, bo gdy głos siada warto szybko skoczyć do sklepu po żołądkową.  Dużo pracowaliśmy nad każdym detalem, zależało nam jednak, aby jej nie „przeprodukować” - brzmienia miały być naturalne, wręcz brudne.  I za wszelką cenę chcieliśmy nagrywać na własnym sprzęcie, aby nie było problemów z odtworzeniem jej brzmienia na koncertach. Nie było więc mowy o pójściu na łatwiznę i skorzystaniu ze sprawdzonych w studiach instrumentów. Selekcji i edycji śladów gitar i wokali też się podjąłem, a potem było miksowanie z Piotrkiem Gruenpeterem. On pracował, ja decydowałem i od czasu do czasu wysyłałem efekty zespołowi – żeby szło wszystko sprawniej i bez kłótni. Dostawali dopieszczony miks bez stadiów pośrednich. Naprawdę dużo roboty – aż boję się liczyć ile czasu to mi w sumie zajęło, ale z efektu jesteśmy bardzo zadowoleni i polecam takie podejście innym kapelom. Warto zainwestować w to sporo pracy. Mam jednak nadzieję, że z kolejną płytą trochę poczekamy :)
 
Jak wspominałeś, oprócz Inkwizycji jesteś również gitarzystą Dizla. Od „Get Rude” minęło już trochę czasu. Macie jakieś dalsze plany?
 
Pytanie bardzo trafione, bo właśnie zakończyliśmy etap kompozytorski drugiej płyty i szlifujemy materiał. Studio jest zamówione na połowę października. Nagramy tam na setkę sekcję, a gitary i wokale w salce prób. Niestety póki co nie mamy wydawcy i znając realia pewnie wydamy ją sami. Planujemy w tym celu zbiórkę kasy na którymś z portali crowdfundingowych. Więc nie wydajcie wszystkich swoich oszczędności. Trzymajcie dla nas!

Dizel fot. Panna Izabela

Jako gitarzysta zespołu Dizel nie odczuwasz potrzeby grania na wzmaku Diezel? Zamiast niego masz polskiego MG. Co to za model i dlaczego polska myśl techniczna?
 
Head MG Fendmess – bo to ten model – kupiłem na zamówienie w 2007 roku z prostej przyczyny – jakość za niewielką cenę. MG ma brzmienie Mesy plus fenderowski clean. Pasowało to bardzo do ówczesnej Mikirurki. Firma Marka Gierszewskiego wchodziła wtedy na rynek, a już wszyscy jego wzmacniacze zachwalali. Miałem wcześniej same pozytywne doświadczenia z innymi polskimi headami „manufakturowymi” – Black Dog i Hellstone, więc była to dość łatwa decyzja. I nie zawiodłem się, bo gram na nim do dzisiaj. Dokonałem tylko modyfikacji – zmieniłem lampy 6L6 na EL34 oraz zmodyfikowałem pasmo w stronę marshallowskiego środka. Z ciekawostek – gram również na bardzo solidnej paczce Black Doga na Eminence'ach, z numerem seryjnym 000 :) Wielka szkoda, że ta firma od kilku lat nie istnieje... A Diezel? Chętnie spróbuję, ale nie kupię. Zdecydowanie za drogi jak na moje możliwości.

Z jakiego sprzętu oprócz rzeczonego MG korzystasz? Z tego co zauważyłem jesteś wierny Gibsonowi i masz dość obszerny pedalboard.
 
Gibsony wybrałem z prostej przyczyny, po prostu pasują idealnie do muzyki jaką gram. Chętnie pograłbym na Fenderach, bardzo je lubię, ale... Gibson to Gibson. Choć z drugiej strony Firebird ma w sobie sporo z Fendera... Wiosło bardzo uniwersalne, również do metalu. Na tym dokładnie Firebirdzie grał Perła w Acid Drinkers i Guess Why, pozdrawiam! Drugiego Gibola – Flying V – kupiłem głównie ze względów wizerunkowych i już na stałe wylądował w Dizlu.

Pedalboard mam dość obszerny, przynajmniej jak na scenę punkową. Lubię po prostu efekty. A zaczęło się to 15 lat temu, jeszcze gdy grałem w Goblin Market. Stałem się szczęśliwym posiadaczem multiefektu Boss GT-3, bardzo udanego modelu, na którym grałem 5 lat i nagrałem dwie płyty. Przetestowałem chyba właściwie wszystko, co proponował. Koledzy na forach jednak radzili – „dozbieraj, kup Mesę - oraz kostki!” :) No dobra... Efekt sprzedałem, zamiast Mesy kupiłem Fendmessa oraz zacząłem kompletować te ich rzeczone kostki. Na początku Behringer, bo wiadomo, tanio i spory wybór. Po pewnym czasie Behringery rozdałem, a obecnie posiadam (wg toru sygnałowego): tuner Bossa, kaczkę G-Lab (PL), dopałkę Silver Bee od Deviltoya (PL), chorus EHX Small Clone, phaser MXR, delay Boss, bramkę Chaos Gate (PL). Sporo tutaj polskiego stuffu, bo bardzo dobre, stosunkowo niedrogie i... polskie.  Nie mam absolutnie z tym problemu. Całość kontroluję polskim, a jakże, looperem EM Custom – polecam, bo kto lubi tańczyć po efektach? Poza podłogą mam jeszcze klasycznego Big Muffa, tremolo Bossa oraz talk-box Banshee Rocktrona – których to regularnie używam w studio. Jeszcze muszę sobie dokupić porządny zasilacz do tej fabryki.
 

Standardowe pytanie, pamiętasz swoją pierwszą gitarę? Co to był za wynalazek i kto zaszczepił w Tobie myśl o podboju gitarowego świata.
 
Żadne zaskoczenie, to był Defil Tosca kupiony za ok. 100 zł 100 lat temu :) Przerobiłem mu główkę na ibanezowską i przemalowałem całego na czarno. A potem szybko sprzedałem (z takim wyglądem poszedł łatwo), dozbierałem i kupiłem wiosło z prawdziwego zdarzenia – Mensfeld Fingertip. Z wajchą! Oczywiście go podrasowałem wymieniając pickup przy mostku na DiMarzio Dual Sound, który wtedy kosztował prawie tyle, co cała gitara. Granie Slayera stało się wreszcie możliwe. Z ciekawostek –  jego twórca, Maciej Mensfeld serwisował ostatnio moje Gibsony.

A jeśli chodzi o absolutnie najpierwszą gitarę to był to akustyk (również Defil) otrzymany na 18-ste urodziny. Nie był wygodny, ale stroił i był bardzo duży – brzmienie miał potężne. Grałem na nim z powodzeniem thrash metal. Dobra szkoła dla palców przed elektrykiem.
Kariera grajka była sprawą oczywistą. Mimo, że zacząłem z różnych powodów swoją przygodę późno, bo wieku już pełnoletnim, to w grę zawsze wchodziło nomen omen granie. I jak już zacząłem, to poszło dość sprawnie i bez cienia wątpliwości. Trudno mi nawet wychwycić moment początkowy złapania bakcyla, niech więc będzie ten, w którym zacząłem słuchać jako mniej więcej trzynastolatek ostrej muzy. Oczywiście Metallica, Slayer, Iron Maiden, King Diamond, Kreator, Sodom, Acid Drinkers... Najpierw chciałem grać na perkusji, jednak ze względów praktycznych to odpadało – nie mieliśmy w domu garażu, a na osiedlu nie było salki prób. Zamierzchłe to czasy.

Najlepszy i najgorszy sprzęt, na jakim grałeś to?

Jestem raczej nieśmiałym i nienachalnym człowiekiem i nie mam zwyczaju ogrywania coraz to nowych sprzętów poprzez wyszukiwanie w każdym zwiedzanym mieście sklepu muzycznego albo proszenie kolegów o możliwość ogrania ich np. gitar – zdarza mi się to niezmiernie rzadko. Absolutnie nie krytykuję tutaj tej drogi, ale ja wolę sobie poczytać fora i tam przesiać ziarno od plew. I zasięgnąwszy rady fachowych kolegów zakupy wtedy najczęściej mam trafione. Nie szukam też Świętego Graala, wybieram rzeczy klasyczne i niezawodne. Albo ich porządne polskie odpowiedniki. A jak już znajdę jakiś „swój” efekt, nie chce mi się go zmieniać.  Z braku czasu albo po prostu z lenistwa. Dlatego mogę powiedzieć, że najlepszy sprzęt, na jakim grałem to ten, który właśnie posiadam, bo po wielu próbach z różnymi gratami najbardziej odpowiada on moim obecnym wymaganiom.  Natomiast w przyszłości chętnie bym się  zmierzył z Orange Rockerverb lub Thunderverb, to jest kierunek, który mnie interesuje. Nie odmówię też Ampegowi, bo dałbym się pokroić za brzmienie QOTSA na pierwszych płytach. Podoba mi się też konfiguracja Jarka, gitarzysty Dizla – Gibson SG, Marshall JCM800 + Jackhammer i sporo fajnych gadżetów w podłodze typu Whammy. Nie skopiuję go jednak, bo lubię, gdy gitarzyści brzmią spójnie, ale jednak różnie od siebie.

Sprzęt najgorszy? Nie wymienię tutaj określonych modeli gitar, wzmacniaczy itd., bo często jest tak, że nawet model z najniższej półki znajdzie swoje uzasadnienie i czujny muzyk zrobi z niego użytek. Spotykam się natomiast bardzo często z przykładami złego doboru i konfiguracji poszczególnych elementów gitarowego wyposażenia. Wiele osób nie ma pojęcia, że tu działa zasada najsłabszego ogniwa i warto zwracać uwagę na takie niby nieznaczące drobiazgi jak pickupy, lampy, głośniki czy nawet kable w pedalboardzie.
 
Rosnącym w siłę nurtem jest przenoszenie koncertowego gitarowego grania z „klasycznego” sprzętu na wpięte w linię multiefekty (więcej na ten temat tutaj). Jakie jest Twoje zdanie w tej kwestii? Porzucisz kiedyś targanie ciężkiego boarda na rzecz cyfryzacji?
 
Ojciec mojego dobrego kolegi Bartka, pozdrawiam, prawdziwy guru, jeśli chodzi o sprzęt lampowy wszelaki rzekł mi kiedyś tymi słowy: „Jeszcze długo nic nie zastąpi układów lampowych, gdyż generują one zniekształcenia w postaci parzystych harmonicznych, które są dużo bardziej przyjazne dla ucha niż nieparzyste, generowane przez tranzystory”. Koniec kropka, tak mówi teoria i moim zdaniem to słychać. Poza tym nie wiem, jaki jest poziom obecnych symulatorów cyfrowych, ale te, na których grałem nie były w stanie odtworzyć dynamiki lampy. Uderzam cicho – mały stopień przesterowania. Mocno – duży (to tak w sporym uproszczeniu). Lampa to ma. Tranzystor i cyfra – póki co nie. Kwestia praktyczna  różnych multiefektów jest niepodważalna – tylko co w przypadku, gdy na scenie nastąpi ich awaria? Obserwowałem już takie tragedie, na szczęście koledzy mieli wzmacniacz z paczką (nie szło wszystko liniowo na stół) – więc koncerty się odbyły. Gdy w pedalboardzie zepsuje mi się jakiś efekt czy też padnie kabel łączeniowy – wypinam go i co najwyżej w dwóch solówkach nie zagra chorus. Mało kto to w ogóle zauważy :) Podsumowując - targał swojego pedalboarda będę nadal chętnie, poza tym to póki co moja jedyna okazja do treningu kondycyjnego :) I bardzo niepewnie bym się czuł, gdyby za mną na scenie nie stał mój half-stack, a pod nogą nie było zabawek...

Fot. Marcin Gul

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz