Terry Burrows i jego gitarowa encyklopedia

Recenzji książki jeszcze tutaj nie było, ale jak temat jest jedyny i słuszny (czytaj gitarowy) to warto trochę miejsca wygospodarować. „Stań się wyznawcą gitarowej religii, a staniesz się naprawdę błogosławiony” – zachęca Zakk Wylde w przedmowie do książki „GitaryTerry’ego Burrowsa, która w rzeczowy, zwięzły i interesujący sposób prezentuje historię ponad 200 modeli i marek gitar.


Terry podszedł do tematu według prostego planu – alfabetycznie, zwięźle, bez zanudzania, zbędnych dłużyzn i snucia teoretycznych rozważań. 250 stron nie pozwala na przedstawienie tematu kompleksowo, dlatego Burrows dokonał mocno subiektywnego wyboru omawianych instrumentów i stara się to robić bardzo konkretnie. Poszczególne gitary przedstawiane są w sposób alfabetyczny, bez trzymania się chronologii i dodatkowego wartościowania sprzętu. Podróż po gitarowym uniwersum rozpoczynamy od elektrycznego wiosła Black Widow marki Acoustic. Oprócz poglądowego zdjęcia i specyfikacji technicznej każdego instrumentu (typ korpusu, materiały, wykończenie, liczba progów, menzura, przystawki, układ elektryczny itd.) Terry w kilku akapitach przedstawia historię instrumentu wspartą postacią znanego (bardziej lub mniej) gitarzysty, który z danej gitary korzystał oraz płytą, na której można usłyszeć jej brzmienie. Informacje podane są w formie lekkostrawnej pigułki, która mimo niewielkiej objętości niesie ze sobą konkretną wiedzę. Co do typu instrumentów to przeważają gitary elektryczne przeważają, ale znalazło się też miejsce dla basówek i akustyków.


W większości przypadków na jedną gitarę przypada jedna strona. Niektóre marki zostały jednak potraktowane w sposób szczególny i opis ich modeli wsparto wstępem historycznym, „drzewem genealogicznym” z rozłożeniem poszczególnych modeli w czasie oraz dodatkowymi informacjami jak choćby sposób odczytywania numerów seryjnych instrumentów.

Oprócz kilkunastu marek, który każdy obeznany gitarzysta bez problemu przywoła Terry wyszukał sporo ciekawostek i osobliwości, o których do tej pory nie słyszałem. Gitarowych dziwolągów jest tu sporo jak choćby Teuffel Birdfish czy Gittler Fishbone. Pomysłowość niektórych konstruktorów mocno wykracza poza standardowe kształty i możliwości popularnych gitar. Spis Burrowsa w głównej mierze zawiera instrumenty z czasów gitarowego boomu, od lat 50 do 90 ubiegłego wieku, ale są tutaj też starsze egzemplarze jak gitara akustyczna Ashborn z 1850 roku czy Martin Stauffer z 1820 roku. Terry wykonał ogromną pracę i wyszukał sporo ciekawostek. Wiesz, że na początku Fender Telecaster nazywał się Fender Broadcaster? Tak by już pozostało, gdyby nie zgłoszenie naruszenia praw do nazwy przez Gretsch, który nazwał tak serię bębnów. Po wnikliwej lekturze można brylować na imprezkach i sypać gitarowymi historyjkami.

Co do wyboru gitar to jest on mocno subiektywny i niekompletny. Zabrakło mi choćby serii Pro Jet Gretscha. Spodziewałem się też jakichś akcentów bliskich sercu polskich gitarzystów jak choćby rodzimy Defil. Niestety nic w tym temacie się tutaj nie pojawia. Nawet coraz śmielej sobie poczynający Mayones nie doczekał się wzmianki.  Jedynie czechosłowackie Jolany pojawiły się w książce w postaci eksportowego modelu Futurama Resonet z 1958 roku. Burrows z racji wszechstronności tematu wszystkich nie zadowoli, ale i tak zrobił coś, co zaciekawia równie mocno jak albumy, które z rozszerzonymi źrenicami przeglądałem, jako dzieciak.


Pod względem edytorskim wydawnictwo Publicat podeszło do tematu jak należy, dzięki czemu mamy eleganckie wydanie w grubej oprawie, z kredowym papierem o konkretnej gramaturze i masą dobrej jakości fotografii. Dodatkowym bonusem jest pięć rozkładówek prezentujących drzewa genealogiczne takich marek jak Fender, Gibson, Martin, Gretsch i Rickenbacker. Można sobie oderwać, przylepić na ścianie i marzyć o powiększeniu swojej gitarowej rodzinki. W kategorii dobry prezent dla gitarzysty „Gitary” dostają podwójną okejkę.

Test: Amptweaker Tight Drive – bluesowy kowboj

Rynek efektów gitarowych w Polsce z roku na rok robi się coraz bardziej obszerny, co zachęca kolejnych graczy do walki o miejsce w pedalboardach polskich gitarzystów. Nową twarzą w branży jest amerykańska manufaktura Amptweaker, która od niedawna posiada oficjalnego polskiego dystrybutora. Propozycja Amptweaker oprócz charakterystycznego designu wyróżnia się ciekawymi rozwiązaniami technicznymi, oznaczeniem „handmade in USA” i osobą założyciela. Ojcem i głównym konstruktorem efektów Amptweaker jest James Brown, człowiek odpowiedzialny za brzmienie takich wzmacniaczy jak Peavey VTM czy kultowy Peavey 5150. W trakcie 18 lat pracy w Peaveyu był twórcą lub współtwórcą takich wzmacniaczy jak Classic 50, Classic 30, DeltaBlues oraz serii TransTube i Triple XXX. Po odejściu od Peaveya Brown współpracował z firmą Kustom, dla której opracował modele ’36 Coupe, ’72 Coupe i Double Cross. W 2011 roku James założył Amptweaker i przeszedł na swoje. Rodzina dostępnych w Polsce efektów gitarowych Amptweaker nie jest szeroka. Efektów jest zaledwie sześć a ich nazwy to Tight Drive, Tight Metal, Tight Rock, Fat Rock, Tight Boost i Tight Fuzz.


W moje ręce trafił jeden z łagodniejszych przesterów producenta, a mianowicie Amptweaker Tight Drive. Jest to zarazem pierwszy efekt, który wyposażono w potencjometr Tight. Jego zadaniem jest zmiana charakterystyki brzmienia z łagodnego, okrągłego dźwięku aż do ostrego i warczącego. Ogólnie, Amptweaker Tight Drive oferuje brzmienie idealne do bluesowych zagrywek. Kręcąc gałkami możemy przejść od delikatnego oldschoolowego cruncha po piaszczysty overdrive. Generalnie, kostka brzmi najlepiej przy lekkich przestrach, chociaż zakres gainu i przesterowania jest szerszy niż choćby w tube-screamo-podobnym MXR GT-OD, do którego go porównywałem.

Brzmieniem Tight Drive sterujemy za pomocą standardowego dla tego typu efektów zestawu potencjometrów Volume, Tone i Gain. Komplet uzupełnia wspomniany Tight. Nie ma tu żadnych komplikacji i pożądane brzmienie można uzyskać dość szybko. Ciężko się rozpisywać o brzmieniu dlatego też nagrałem dla Was parę próbek, z przykładowymi ustawieniami efektu. Gitara Gretsch Pro Jet G5438T, head Orange Dual Terror, paczka Hughes & Kettner TubeMeister 112.



Efekty Amptweaker mają parę rozwiązań, które do standardowych nie należą. Sporo dzieje się w kwestii około zasilaczowych. Jak podepniemy kostkę zasilaczem uzyskamy dodatkowe podświetlenie wszystkich potencjometrów diodami LED. Jeżeli wolimy zasilać efekt baterią pierwszym ułatwieniem jest prosty sposób jej montażu – z boku kostki umieszczono magnetyczną szufladkę. Nie musimy nic odkręcać czy przekręcać, aby dostać się do środka. Kolejnym bonusem jest możliwość odłączenia baterii przyciskiem umieszczonym obok potencjometrów. Nie to jest jednak najciekawsze. Główny bajer to wbudowana w efekt pętla efektów. Na spodzie kostki znajduje się przełącznik pozwalający ustawić pętlę w dwóch trybach działania – PRE i POST – które pozwalają określić czy efekty podpięte do pętli będą działały przed czy za przesterem. Fajny bajer, który można zmyślnie wykorzystać budując przy Tight Drive osobny zestaw efektów sterowany jednym przyciskiem.


Wyróżnikiem Amptweaker jest ciekawe wzornictwo i wykonanie godne technologii militarnych. Sądząc po zdjęciach spodziewałem się, że efekt będzie okazałych rozmiarów, bo prezentuje się masywnie. Amptweaker jest niewiele szerszy od kostek BOSS, a barierka chroniąca potencjometry przed zdeptaniem także nie sprawia, że efekt jest wyższy od standardowych kostek. Tak więc zakup Amptweakera nie wiąże się ze zmianą pedalboardu.


Amptweaker Tight Drive to produkt, który nie jest skierowany do każdego gitarzysty. Nie tylko dlatego, że do tanich nie należy. Czuć w brzmieniu efektu, coś ze starej szkoły gry, dalekiej od cyfrowych cukiereczków. Tight Drive osadziłbym w boardzie wiekowego bluesmana, który z namaszczeniem kładzie efekt na podłodze, odpala piec i mówi „posłuchaj synku, jak kiedyś brzmiały gitary”. Brzmi retro, ale ma klimat. 


Soundstage Sommer SCN Vintage – kabel nie do zdarcia

Pół roku temu razem z chłopakami z The Sabała Bacała wymieniliśmy swoje kable gitarowe na ręcznie konfekcjonowane w Polsce produkty Soundstage. Sporo przez ten czas się wydarzyło. Próby, koncerty, transportowanie sprzętu, zwijanie, rozwijanie, zginanie, deptanie oraz standardowe zalewanie browarem, potem, krwią i łzami. W tym ostatnim od lat przoduje sanocki klub Rudera, który pozdrawiam serdecznie, pomimo tego, że zawsze ktoś ląduje tam twarzą w moim pedalboardzie. Punk rock to nie filharmonia, więc sprzęt, którego używa się do koncertowania powinien być odpowiednio wytrzymały i odporny na wyzwania rock’n’rolla.


Na scenie korzystam z trzech kabli Soundstage. O kolumnowym już pisałem, pedalboard do wzmacniacza wpinam modelem zbudowanym na bazie przewodu SC Spirit XXL i wtyków Neutrik, natomiast do gitary od pół roku wpinam model SCN Vintage. Pierwsze, co go wyróżnia to klasyczny oldschoolowy design. Żółta owijka z tkaniny oprócz walorów estetycznych dodatkowo chroni przewód przed uszkodzeniami. 

Standardowo w przypadku Soundstage wykonanie jest schludne i fachowe. Ponadto, kable lutowane są cyną z domieszką srebra, co ma dodatkowo poprawić walory brzmieniowe i przewodzenie kabla. Model Vintage oparty jest na przewodzie Sommer Cable SC Classique oraz wtykach Neutrik ze złoconymi stykami. Z jack’ów Neutrika korzystam już od ponad roku i z czystym sumieniem mogę je polecić każdemu, kto szuka solidnej konstrukcji na lata.

Kabel to także brzmienie. Są ludzie, którzy mówią „kabel nie wpływa na brzmienie, to bzdura wymyślona przez fanatycznych audiofilów, którzy potrafią usłyszeć to, co niesłyszalne”. Jako posiadacz kilkunastu kabli po raz kolejny dementuję te pogłoski. Każdy kabel ma odmienną charakterystykę, co wkrótce Wam udowodnię. W przypadku Soundstage Vintage, wedle słów producenta, brzmienie uzyskane za jego pośrednictwem nawiązuje do lat 60-tych. Jak to przetłumaczyć na ludzką mowę? Otóż grając na mocnym przesterze porównałem Soundstage Vintage do Soundstage Spirit XXL i DL David Laboga Perfection. Słychać, że Vintage przenosi odrobinę mniej basu, przez co jego brzmienie faktycznie nabiera bardziej retro charakteru. Mówiąc wprost, jeśli grasz metal to kabel typu Vintage nie do końca będzie Cię zadowalał. O ile nie grałeś wcześniej na kablu za pięć złotych o grubości nogi pająka.  
 
Długo szukałem kabli, które będą odpowiednio wytrzymałe i wygodne na scenie i w transporcie. Kable Soundstage nie odkształcają się z upływem czasu i nawet po roku intensywnego używania zwijają się w identyczny sposób, jak wtedy, gdy były nowe. Tego samego nie da się powiedzieć o paru innych kablach, z których wcześniej korzystałem… Co do modelu Vintage, do studia wybrałbym inny przewód, ale na koncertach sprawdza się wyśmienicie. No i jak ktoś lubi takie klimaty to prezentuje się naprawdę ładnie.

Wyżej zdjęcie nowych kabli. Poniżej zdjęcia po roku eksploatacji kabla Spirit XXL oraz pół roku kabla Vintage.